Chwastyk o strajku w "Boryni": Byliśmy przygotowani do bitwy

Gru 20, 2020

O strajku pracowników KWK "Borynia" przeciwko ogłoszeniu stanu wojennego i niezwykłych przygotowaniach do obrony kopalni przed atakiem ze strony sił podporządkowanych komunistycznemu reżimowi rozmawiamy z uczestnikiem tamtych wydarzeń, a dziś przewodniczącym Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia-Zofiówka" Ruch "Borynia" Romanem Chwastykiem. To druga część wywiadu. Pierwsza poświęcona była wydarzeniom roku '80 i została opublikowana w sierpniowym wydaniu miesięcznika Solidarność Górnicza, a także w naszym portalu (kliknij tutaj).

 

* * *

 

Solidarność Górnicza: - Kiedy myślimy o stanie wojennym i próbujemy go powiązać z tym, co działo się na Górnym Śląsku, przychodzą nam zwykle na myśl dwie kopalnie - "Wujek" i "Manifest Lipcowy", dzisiejsza "Zofiówka". Tam władza brutalnie spacyfikowała górnicze protesty. Pamiętamy też o "Piaście" i "Ziemowicie", bo załogi tych zakładów pokazały olbrzymią determinację - wszak strajk "chłopców od »Piasta«" zakończył się dopiero 28 grudnia. A jak to wyglądało na "Boryni"?

Roman Chwastyk, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia-Zofiówka" Ruch "Borynia": - Jeśli chodzi o strajki pracowników naszej kopalni, one - od czasu do czasu - zdarzały się już wcześniej. W latach 1980-1981, po podpisaniu Porozumienia Jastrzębskiego a przed ogłoszeniem stanu wojennego, przybierały na ogół charakter dwugodzinnych akcji. Przyczyny były różne. Miało się wtedy takie wrażenie, o którym już mówiłem przy okazji poprzedniej rozmowy, że załoga mocno się zintegrowała. Padało hasło o dwugodzinnym postoju i wszyscy przerywali pracę. Jak strajk, to strajk. Nikt się nie wyłamywał. Samo wprowadzenie stanu wojennego pamiętam oczywiście doskonale. Następnego dnia załoga "Boryni" rozpoczęła strajk przeciwko decyzji komunistycznych władz, a ja uczestniczyłem w tym strajku od początku do końca - czyli od 14 do 18 grudnia.

SG: - Nie było obaw, że komunistyczne władze, podpierając się wprowadzonym przez siebie prawem i - przede wszystkim - siłą, szybko spacyfikują protest?

RC: - Były. Oczywiście, że były obawy. Oni wjechali na wszystkie kopalnie w Jastrzębiu i w okolicy. "Morcinek", "Moszczenica", "Jastrzębie"... A na "Manifeście Lipcowym" strzelali do górników. Tylko na "Borynię" nie wjechali.

SG: - Dlaczego? Wiadomo?

RC: - Możemy się tylko domyślać. Strajk miał charakter okupacyjny. Od samego początku liczyliśmy się z możliwością siłowej pacyfikacji. Byliśmy przygotowani do bitwy. Tamta strona miała zapewne wśród nas rozmaitych donosicieli i zdawała sobie sprawę, że ewentualny atak będzie oznaczał rzeź. Kiedy tylko pojawiał się gdzieś jakiś czołg, wszyscy wychodziliśmy w pobliże bramy. Było niezwykle mroźno i śnieżnie, po pięciu minutach byliśmy straszliwie zmarznięci, bo butów skórzanych nikt wtedy nie miał - musiały nam wystarczyć gumowce - ale nikogo to nie zniechęcało. W śniegu, tuż przy bramie, zakopane były butle z tlenem na wypadek, gdyby jakiemuś dowódcy przyszło na myśl, żeby czołgiem na teren kopalni jednak wjechać. Na dachu budynku sąsiadującego z bramą przygotowano "koktajle Mołotowa". Stojący zaraz obok wóz strażacki wypełniono benzyną. Był też blokujący przejście gruby łańcuch, który miał zostać naprężony przez traktor w sytuacji zagrożenia, a na kuźni "produkowano" dwumetrowe piki do walki wręcz. Ogrom prac i przygotowań, jakiego nie było chyba nigdzie indziej, spowodował pojawienie się plotki, że szyb został zaminowany, ale to akurat było nieprawdą. Jestem przekonany, że ktoś podjął świadomą decyzję o odstąpieniu od pacyfikacji, bo znał skalę przygotowań górników do obrony. Po 15 grudnia, kiedy spacyfikowano "Manifest", wszystkie siły skierowano gdzie indziej. Dzień później, 16 grudnia, doszło do tragedii na "Wujku".

SG: - Tymczasem na "Boryni" strajk trwał nadal. Kiedy i w jakich okolicznościach się zakończył, skoro nawet ówczesne władze nie chciały ryzykować wariantu siłowego?

RC: - U nas doszło do "samoczynnego" - można tak powiedzieć - załamania się akcji protestacyjnej. W środę, 16 grudnia, komitet strajkowy ogłosił zakończenie strajku. Było to gdzieś koło godziny 16., może 17. Jak tylko ludzie to usłyszeli, od razu ruszyli tłumnie w stronę bramy. Ale jeden z przywódców protestu stanął na bramie i zaczął przemawiać do opuszczających teren kopalni. Zarzucił pozostałym przywódcom zdradę, wskazywał też, że wciąż nie wiadomo, co się dzieje z internowanym przewodniczącym zakładowej "Solidarności" Tadeuszem Błaszczykiem. Połowa rozeszła się do domów, ale druga połowa posłuchała przemawiającego i pozostała. Wtedy na czele strajkujących stanął Ryszard Będkowski, członek Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia", który potem wyemigrował do Australii. Wszyscy wróciliśmy na cechownię, gdzie czekał na nas komisarz. On obiecał Ryśkowi, że do następnego dnia dowie się, co się stało z internowanym przewodniczącym. W czwartek, 17 grudnia, wielu ludzi na kopalnię wróciło. I pamiętam jak dziś, że komisarz w pewnym momencie wypowiedział hasło, jakie wcześniej uzgodnił z Ryśkiem Będkowskim - "Mój syn Wojtek zbiera znaczki tylko z napisem »Solidarność«". To oznaczało, że Tadek - przewodniczący - żyje. Tego samego dnia nad kopalnię przyleciał helikopter, z którego rozrzucono ulotki wzywające do przerwania strajku. Zapewniano, że nikomu nie grożą żadne konsekwencje. Do tego doszły nawoływania matek, żon, dziewczyn, by wracać do domu. Wieczorem było nas już niewielu. Nie wiem i nie mogę tego potwierdzić, bo nie pamiętam, ale całkiem możliwe, że niektórzy się wystraszyli, bo dotarły do nich wieści o zdarzeniach z "Wujka", które miały miejsce dzień wcześniej. Innych zapewne udało się "zmiękczyć" ulotkami.

SG: - A jak Tobie udało się opuścić teren kopalni?

RC: - Pojawiły się plotki mówiące o tym, że zomowcy [funkcjonariusze Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej - przyp. red. SG] otoczyli kopalnię. Ja natomiast zostałem wysłany na obchód i postanowiłem sprawdzić, ile w tych plotkach prawdy. Wraz ze swoim szwagrem poszedłem w kierunku torów. Zomowców nie widzieliśmy, ale w pewnym momencie zatrzymało nas wojsko. Tory były oświetlone, nas było doskonale widać, a ich - nie. "Stać! Dokąd?" - usłyszeliśmy. Odpowiedziałem, że do domu. Najpierw byliśmy prowadzeni pod bronią. Myślałem, że zapakują nas do stojącego niedaleko autobusu, a potem gdzieś wywiozą, na szczęście jednak tak się nie stało - w pewnym momencie puścili nas wolno. Nie miałem daleko, może kilometr. W ten sposób, w roboczej kufajce i z kilofem na plecach, dotarłem do domu, do żony. Następnego dnia dowiedziałem się, że strajk upadł. Wróciłem na kopalnię, gdzie czekało na mnie zadanie czyszczenia zlodowaciałych i zaśnieżonych torów. Uszy odmarzły mi wtedy strasznie, bo nie miałem ze sobą żadnej czapki. (śmiech) Nie spodziewałem się, że każą mi odśnieżać tory, ale nikogo to oczywiście nie interesowało.

SG: - Dziękujemy za rozmowę, a przy okazji wpraszamy się na kolejną część wywiadu, tym razem o strajkach roku 1988, które bezpośrednio przyczyniły się do przełomu roku '89.

RC: - Bardzo chętnie na ten temat porozmawiam, bo te sprawy - jako zaangażowany już wtedy członek "Solidarności" - znam "od podszewki".

 

rozmawiał: MJ