Banner okolicznościowy

Chwastyk: Chcieliśmy wreszcie "dobić" komunę

Mar 23, 2023

O "straconej dekadzie" lat osiemdziesiątych XX wieku i strajku podjętym przez pracowników KWK "Borynia" w sierpniu 1988 roku rozmawiamy z Romanem Chwastykiem, wtedy przewodniczącym komitetu strajkowego, a dziś - szefem Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia-Zofiówka-Bzie" Ruch "Borynia". To trzecia i ostatnia część wywiadu. Pierwsza poświęcona była wydarzeniom roku '80 (kliknij tutaj), druga - protestowi górników z "Boryni" przeciwko ogłoszeniu stanu wojennego (kliknij tutaj).

 

* * *

 

Solidarność Górnicza: - Nasza poprzednia rozmowa "urwała się" na grudniu 1981 r. i spektakularnych przygotowaniach pracowników KWK "Borynia" do obrony zakładu przed pacyfikacją. Co było potem? Jak stan wojenny wpłynął na Twoją pracę?

Roman Chwastyk, przewodniczący Komisji Zakładowej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia-Zofiówka-Bzie" Ruch "Borynia": - Jeśli chodzi o pracę w kopalni, niewiele się zmieniło. Naprawdę istotne zmiany nastąpiły wcześniej, w roku 1980, ale o tym już rozmawialiśmy. Po 1981 r. wszyscy musieliśmy się mierzyć z szarą, górniczą codziennością.

SG: - Ci, którzy pamiętają lata osiemdziesiąte XX wieku, często twierdzą, że dla Polski była to po prostu "stracona dekada", bo do demokratycznych przemian mogło dojść znacznie wcześniej, na fali "porozumień sierpniowych". Tymczasem, wskutek ogłoszenia stanu wojennego, system - co prawda - "przeżył", ale potem już tylko dogorywał, zaś ludziom żyło się coraz gorzej. Też tak uważasz?

RC: - Całkowicie zgadzam się ze stwierdzeniem, że lata osiemdziesiąte były "straconą dekadą". Tamten system mógł upaść szybciej. Niestety, komuniści zastosowali wariant siłowy i zablokowali zmiany. Pamiętam jednak, że nawet wtedy nie miałem poczucia beznadziei. Dla mnie upadek komuny był kwestią czasu, bo ludzie doświadczyli odrobiny wolności w latach 1980-1981, a potem im tę wolność brutalnie odebrano, wprowadzając stan wojenny. Z jednej strony mieliśmy wspomnienie kilkunastu miesięcy, kiedy wydawało się, że całkowita wolność jest na wyciągnięcie ręki, z drugiej zaś - szarzyznę, braki towaru w sklepach i pogarszający się poziom życia. Byłem przekonany, że na dłuższą metę społeczeństwo tego nie wytrzyma, że dojdzie do kolejnego wybuchu niezadowolenia. Zastanawiałem się tylko, kiedy to nastąpi. Poza tym w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ludzie przestali się bać systemu komunistycznego. Głośna krytyka komunistów i ich decyzji była niemal powszechna. Zniknął strach przed więzieniem lub czymś jeszcze gorszym. Prędzej czy później musiał nastąpić przełom.

SG: - Doktor Bogusław Tracz z Oddziałowego Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach wskazuje, że regionalne struktury Związku zaczęły się odradzać po ogłoszeniu amnestii w roku 1986, zaś akcja składania wniosków o rejestrację tymczasowych komisji założycielskich ruszyła wiosną 1988 r. Jak to wyglądało w KWK "Borynia"?

RC: - Tutaj moja wiedza jest dosyć skromna. Pierwsze konkretne sygnały o odradzaniu się zakładowej "Solidarności" dotarły do mnie dopiero w roku '88. Wcześniej słyszałem, że struktury NSZZ "Solidarność" powstają na "Zofiówce", ówczesnym "Manifeście Lipcowym". Sam nie byłem w "podziemiu" i nie miałem kontaktu z działaczami zdelegalizowanego Związku. Gdybym taki kontakt miał, zapewne szybciej bym się zaangażował w działalność związkową.

SG: - To kiedy postanowiłeś zacząć działać?

RC: - Przełomowym wydarzeniem okazał się strajk z sierpnia 1988 r. Górnicy byli sfrustrowani poziomem wynagrodzeń i coraz gorszymi warunkami życia. Na iskrę, która spowoduje wybuch, wielu wręcz czekało. 15 sierpnia stanęła "Zofiówka", a zarazem potem - "Borynia". U nas protest rozpoczął się w nocy. Zmiana z godziny 0.30 nie zjechała na dół, stając w obronie jakiegoś pracownika - człowiek ten miał zostać wyprowadzony z cechowni, bo podobno był pijany. Ja dołączyłem do protestujących wraz z pierwszą zmianą. Panował zwyczajny bałagan, więc rzuciłem hasło, by powołać komitet strajkowy i spisać postulaty. Po godzinie oddziały przysłały swoich przedstawicieli. Te liczące mniej niż 100 osób reprezentowała jedna osoba, a te większe - dwie osoby. Niedługo potem zebraliśmy się w gronie przedstawicieli oddziałów i wybraliśmy skład komitetu strajkowego. Zostałem przewodniczącym, bo - według niektórych - "dobrze mówiłem". (śmiech)

SG: - Czym ten strajk różnił się od protestów z lat 1980-1981? Pytam o atmosferę oraz nastroje i oczekiwania wśród załogi.

RC: - Przede wszystkim panowało dość powszechne przekonanie, że nasze działania mogą być przysłowiowym "gwoździem do trumny" systemu komunistycznego w Polsce. Wierzyliśmy w to głęboko. Poza tym nie było atmosfery strachu, jaką pamiętaliśmy ze strajku przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Siedzieliśmy na kopalni, wcześniej opanowaliśmy radiowęzeł, czasami graliśmy w piłkę i czekaliśmy na wieści z innych zakładów. Komuniści nadal robili propagandę, drukowali jakieś ulotki, ale nikt się już na to nie dawał nabierać.

SG: - Jak wyglądało zakończenie strajku?

RC: - Po kilku dniach zakończyła go interwencja funkcjonariuszy ZOMO [Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej - przyp. red. SG]. Najpierw przed kopalnią pojawiły się wozy opancerzone i armatki wodne. Samych zomowców mogło być gdzieś koło tysiąca. Nastąpił szturm. Wielu strajkujących uciekło. Na miejscu pozostało około 150 osób. Jako członkowie komitetu strajkowego zebraliśmy się przy figurze świętej Barbary i odśpiewaliśmy hymn narodowy. Byliśmy zachęcani do dobrowolnego opuszczenia zakładu, a ja wiedziałem, że nie możemy się na to zgodzić, bo potem pokażą nas w telewizji jako tych, którzy "zrozumieli swój błąd" i ulegli namowom władz. Ostatecznie wywleczono nas siłą, wsadzono do podstawionych autobusów i rozwieziono po mniej lub bardziej oddalonych miejscowościach. Cel był taki, żebyśmy się ponownie nie zgromadzili.

SG: - Poniosłeś jakieś konsekwencje służbowe lub prawne? W końcu przewodniczyłeś komitetowi strajkowemu...

RC: - Dwa dni później dowiedziałem się, że zostałem zwolniony z pracy. Łącznie zwolniono 13 osób, a planowano zwolnić aż 50. Poza tym czekała mnie sprawa w sądzie z trzech paragrafów - o organizację strajku, o prowadzenie nielegalnego strajku i o narażenie kopalni na straty. Jednak termin procesu cały czas przesuwano. Prawdopodobnie sędziowie sami nie wiedzieli, co robić, bo rząd rozpoczął rozmowy z przedstawicielami wciąż zdelegalizowanej "Solidarności". W listopadzie, kiedy wszystko zaczęło zmierzać ku obradom Okrągłego Stołu, nagle zostałem przywrócony do pracy. Jednocześnie sąd orzekł, że złamanie przeze mnie trzech wspomnianych paragrafów miało "znikomą szkodliwość społeczną", choć teoretycznie naruszenie każdego z nich groziło karą wieloletniego więzienia.

SG: - Co z realizacją postulatów strajkowych? Udało się wtedy cokolwiek wywalczyć?

RC: - Strajk z roku 1988 miał swoją specyfikę. Chodziło w nim głównie o to, żeby wreszcie "dobić" upadającą komunę. Dzięki stanowczej postawie górników i innych grup zawodowych, które wtedy zaprotestowały, władze zostały zmuszone do podjęcia rozmów z "Solidarnością". Czyli cel osiągnęliśmy. Wywalczyliśmy to, czego chcieliśmy. Oficjalnie sformułowane postulaty były w tym momencie sprawą drugorzędną.

SG: - Po powrocie do pracy od razu zaangażowałeś się w działalność związkową?

RC: - Tak. Zostałem przewodniczącym Tymczasowej Komisji Założycielskiej NSZZ "Solidarność" KWK "Borynia". 17 kwietnia 1989 r. doszło do powtórnej legalizacji "Solidarności". Od tego momentu zaczęliśmy funkcjonować w zupełnie nowej rzeczywistości.

SG: - Dziękujemy za rozmowę.

 

rozmawiał: MJ